Galicjoki - Historia Wysoczyzny Elbląskiej

Przejdź do treści





A. Chlebicka - Jeż - fragment wspomnień pt. "Galicjoki"

Orka na ugorze
      
Pojechali i przybyli na nowe. Przybysze z drugiego krańca Polski, z Podkarpacia, niemal nad Bałtyk. Adelajda (Julia) z synem Januszem i córeczką Jadwigą, (...)  i Józef (Jun - ten ukochany). Piękny sierpniowy poranek wpuszczał swe świetlne promyki przez serduszka w okiennicach, (...) Więc to ma być to inne, wymarzone kiedyś gniazdko rodzinne w otoczeniu kochanych i kochających osób. Skoro tak, to bierzmy się za jego urządzanie. Jun już się krzątał po obejściu więc i ona wstała, aby przygotować dzieciom śniadanie. Po posiłku wszyscy wyszli obejrzeć gospodarstwo.
    
Dom, wielka stodoła połączona z równie wielką oborą, spichlerz, kurnik i chlewnia. Wszystko w dobrym stanie. Był też i sprzęt gospodarczy. W stodole duża młocarnia, pod zadaszeniem przed oborą kosiarka konna, roztrząsarka do siana, trzyskibowy pług, brona i inne pomniejsze. Serce się radowało. Radość nie była pełna. Dom mieszkalny i całe obejście stojące na niewielkim wzniesieniu zewsząd oblewały wody. To Niemcy wycofując się wysadzili pompy odwadniające i wody z jeziora Drużno pozalewały urodzajne żuławskie pola.
   
Wsi nadano nazwę Jurandowo. Może na pamiątkę sienkiewiczowskiego bohatera. Było już paru osiedleńców w domach położonych wyżej, jednak drogi prowadzące do nich skryły się pod wodą a ich obecność potwierdzały jedynie rosnące rzędami wierzby.

        

Zbliżał się początek roku szkolnego. (...) W miejscowej szkółce brak było dostatecznej ilości dzieci, a w obiecanej [inspektor oświaty – przyp. W.K.] zaangażował kogoś innego. W zamian obiecywał złote góry. 15 km od Jurandowa dużą murowaną szkołę i sad na dodatek, naprzeciwko przedszkole, gdzie będzie moż umieścić dzieci i jeszcze stanowisko kierownika. Niestety wiązało się to z przeprowadzką czyli porzuceniem przez Juna roli pa na na włościach. I Ada zrezygnowała. Postanowiła czekać, aż zasiedli się jej okolica, a to niewątpliwie nastąpi, gdy wody opadną, w co święcie wierzyła. Zajęła się więc razem z Junem urządzaniem gospodarstwa.
       

Pojechali na targ do Elbląga, kupić to i owo do gospodarstwa. Jechało się zalaną drogą do głównej szosy, wierzby wytyczały kierunek. Po przejechaniu zwodzonego mostu wjeżdżało się w wypalone i dymiące jeszcze ulice miasta. Smutny widok. Kiedyż to się odbuduje? Zatętni życiem i gwarem zwyczajnego dnia? Był wrzesień 1946 r. Ale targi już się odbywały, co było pierwszym zwiastunem normalnienia. Zajechali na plac przy hali targowej przy ul. Robotniczej. Nawet sporo ludzi, gwar typowy dla takich spotkań. Kupili tylko wieprza na zabicie, bo trzeba czymś karmić domowników. O uboju wieprza dowiedziały się Niemki, które jeszcze mieszkały w swoich domach czekając na przesiedlenie. Za kawałek słoniny przynosiły rozmaite rzeczy, często zupełnie nieprzydatne.
      

Pewnego razu zjawiła się ekipa elektryków z prośbą o zakwaterowanie. Mieli przywrócić dopływ prądu na tym terenie. Ponież Jun wyjechał do Tarnowa, aby stamtąd sprowadzić bydło, Ada sama przy pomocy elektryków przewiozła transformator na odległe łąki i u niej pierwszej we wsi zabłysło światło. Szybko też uruchomiono pompy odwadniające i woda zaczęła schodzić z pól.
       

Zima z roku 1946 na 1947 była bardzo ostra. Rowy odwadniaące, których pełno na polach, skuł lód; a pod nim pełno ryb, zwłaszcza linów, prawdopodobnie z jeziora Drużno. Rąbano przeręble, a one niemal wyskakiwały na powierzchnię. Nic tylko zbierać nawet gołymi rękami. Nałowili pełen wóz i powieźli na targ, gdzie korzystnie wszystkie sprzedali.
        

Po wyjeździe elektryków i powrocie Juna z zakupionymi w Tarnowie końmi i bydłem zgłosiła się do nich mieszkająca w sąsiedztwie Niemka z prośbą, czy nie przyjęliby jej do siebie, bo boi się mieszkać sama. Mąż jej był jeszcze w armii i żadne wieści od niego nie przychodziły, a ona sama z dwójką dzieci - siedemnastoletnią Helgą i sześcioletnim Reinim. Jesienią była jeszcze stara matka. Ale kiedy ona z Helgą były na robotach, wpadła horda grasujących w okolicy żołnierzy radzieckich, babcię zbiorowo zgwałcili, a mieszkanie splądrowali. Widział to wszystko mały Reini ukryty w kopie siana. Kiedy frau Lange wróciła z córką, babcia już nie żyła.

Przyjęli więc sąsiadkę do siebie. Było trochę przyjemniej i bezpieczniej. W czasie nieobecności Juna, Ada często słyszała wokół domu jakieś podejrzane szmery, zwłaszcza nocą. A może jej się tylko zdawało.
        

Nadeszła wiosna 1947 r. Na odwodnionych folderach zaczęła wyrastać trzcina i osty. Nawet duża symentalerska krowa ginęła wśród tych zarośli. Zaginęła też prośna maciora, którą po wielu poszukiwaniach znaleziono między szuwarami w otoczeniu piętnastu świeżo poczętych prosiaczków.
    

Wszystkie niemieckie rodziny wyjechały z transportem do Niemiec. Zaczynało się na dobre organizować nowe polskie życie na nowych odzyskanych po wielu latach polskich ziemiach. Mimo wciąż wysyłanych podań Ada nie otrzymała nauczycielskiego angażu. Odpowiedzi nadchodziły wykrętne: a to brak dostatecznej ilości dzieci, a to brak etatu, aż wreszcie - brak kwalifikacji (wcześniej to nie przeszkadzało). Mimo że Ada i Jun byli już małżonkami - bo o rozwód postarał się jej eks mąż, chcąc jak najszybciej poślubić jakąś Wierę - to inspektorowi oświaty jako bardzo religijnemu (tak twierdził) człowiekowi nie podobało się, że rozwódka i tylko z cywilnym ślubem ma być nauczycielką. I to był prawdziwy powód odmowy. Nauczyciel, z którym, jak jej obiecywano, miała pracować, miał tylko siedem klas szkoły powszechnej i był na Litwie listonoszem. Rzeczywiście, ten miał kwalifikacje!
       

Zaczęła się orka ugorów. Pierwsze trzy lata gospodarowania miały być wolne od podatków. W gospodarstwie były już cztery konie ( dwa otrzymali Jun i Stach - jako wspólnicy - z przydziału z UNR-y), były cztery krowy, dwadzieścia owiec, trzydzieści kur, były też gęsi, króliki no i pełna chlewnia wieprzków. Zakontraktował  Jun 7 ha konopi, by odchwaścić pole i 4 ha buraków cukrowych Podczas zbioru konopi czy buraków nowo przybyli osadnicy chętnie przychodzili  pomagać, w zamian za wypożycze koni lub maszyn rolniczych. Nie spodobało się to wszystko władzom i okrzyknięto Juna i Adę kułakami. I znowu powód do odmowy zatrudnienia w szkole. No bo jakże to - żona kułaka nauczycielką! Nigdy! Ale oni byli uparci. Nie zważali na różnego rodzaju prowokacje - robili swoje.
       

W okolicy powstało gospodarstwo rybackie, uruchomiono młyn i mleczarnię. Zaczęły się tworzyć grupy towarzyskie, które spędzały wolny czas czy też święta na wspólnych spotkaniach. Ada z Junem zaprzyjaźnili się z kierownikami młyna, mleczarni, przystani rybackiej na jez. Drużno. Pewnego razu otrzymali wezwanie do stawienia się na komendzie milicji w Elblągu. W osobnych pomieszczeniach przesłuchiwali ich pod zarzutem wynoszenia z mleczarni całych kręgów żółtego sera. Po konfrontacji ze „świadkami” okazało się, że to obrzydliwe pomówienie.
       

W maju 1948 r. urodziła się im córeczka Jolanta, pierwsze ich dziecko na Ziemiach Odzyskanych. Ada założyła Koło Gospodyń Wiejskich i w uruchomionej już szkółce (gdzie miała pracować) organizowała z dziećmi przedstawienia, uczyła polskich tańców: krakowiaka, poloneza, oberka, rzeszowskiego. Dochód z przedstawień organizowanych wraz z kobietami z KGW przeznaczano na paczki dla dzieci pod choinkę lub wycieczki do Krynicy Morskiej, Malborka, Fromborka czy na pochylnie do Ostródy. Aby zorganizować imprezę, potrzebne były stroje i muzyka. To pierwsze szyła Ada najczęściej z własnych materiałów lub bibuły, a muzyków zastępowała śpiewaniem la, la, la... Miejscowe władze często korzystały z występów dzieci w czasie różnych uroczystości państwowych. Wtedy Ada była potrzebna. Wtedy ją znano, nawet podziwiano. Tylko, że na tym się to kończyło. A wymarzonej pracy nauczycielskiej jak nie było, tak nie było.
       

Wiosną 1948 r. przeprowadzono w kraju referendum. Słynne „głosuj 3 x tak”. Ich nie dopuszczono do głosowania - bo kułacy. Kończyły się trzy lata bez podatku. Wyczyszczona z trzcin i ostów ziemia zaczęła przynosić dobre plony i wtedy przeprowadzono tzw. regulację gruntów. Nieco wcześniej wyznaczono podatek od posiadanego areału. A był tak wysoki, że nie pozostało nic innego, jak wyprzedać bydło i konie i zacząć gospodarowanie od nowa. Po owej niby regulacji pozostawiono im 5 ha. Gołym okiem widać było czemu ona miała służyć. Już wcześniej brat Juna zrezygnował z gospodarowania i wyprowadził się do Szczecina. Tak naprawdę nie nadawał się do tej pracy. Wyobrażał sobie , że będzie panem na włościach dozorującym pracę robotników rolnych. Cóż, pomyliły mu się czasy. A może uważał, że mu się ta rola należy, jako byłemu kapitanowi polskiego wojska i więźnia Dachau? Któż to może wiedzieć?
       

Januszek chodził do odległej o 4 km szkoły, mała Gigusia [Jadwiga] i Joleczka chowały się zdrowo na świeżym wiejskim powietrzu. Ada po pracach w gospodarstwie oddawała się pracom społecznym, była też korespondentem terenowym „Głosu Wybrzeża” a i Jun w wolnych chwilach zorganizoł i prowadził społecznie sekę kolarską. Ponieważ na 5 ha pracy niewiele i dochód także nie do pozazdroszczenia objął w urzędzie gminnym w Żurawcu posadę kierownika do spraw finansowych.
       

Był początek 1950 r. Jun wyjechał do Tarnowa po zakup bydła, a Ada, będąc już w zaawansowanej ciąży, zaprzęgła konie i zaczęła zwozić do obejścia porżnięte kloce uschłej w czasie powodzi topoli. Nie były małe, prawie dwudziestometrowe. Przy takiej to pracy zastała ją sąsiadka, która najpierw stanęła jak wryta ze zdziwienia, a potem z nie udawanym przerażeniem patrzyła, jak Ada spokojnie ciągnęła drewno do domu, poganiając parą dużych unrowskich koni.
       

W marcu do wyjścia na świat z łona Ady szykowało się kolejne dziecko. Postanowiła urodzić je w domu. We wsi mieszkała kobieta zajmująca się odbieraniem porodów Kiedy nadszedł odpowiedni czas, wezwano ją. Po zbadaniu ciężarnej, orzekła, iż nie po się odbioru porodu, bo dziecko źle ułożone. Nie było in wyjścia, jak wezwać położną z sąsiedniej wsi. Pojechał Jun bryczuszką i przywiózł. Położna potwierdziła nieprawidłowe ułożenie ciałka, ale „jak Bozia pozwoli, to się urodzi” - powiedziała. No i zaczęło się. Najpierw bóle. Położna próbuje zorientować się, jak ułożone jest dziecko. „Wyczuwam jedną nóżkę - mówi - jeśli nie uda się znaleźć drugiej, trzeba będzie jechać do szpitala; bo grozi wyjmowanie go po kawałku” Szczęśliwie znalazła tę drugą. Zaczęła ciągnąć, ale zaklinowały się rączki. Cofnęła dziecko do środka, ułożyła rączki wzdłuż tułowia i pociągnęła ponownie. Nie tym razem główka się zaparła. Znów cofnięcie ciałka, chwyt za otwartą buzię i ... chłopak na świecie! Cisza aż w uszach dzwo „Czy żyje?” - pyta Ada. Klaps w pupę i wrzask.” A więc żyje chwała Bogu! Ale się chłopak uparł, ciekawe, czemu nie chciało mu się do świata?” Jun, który lampką przyświecał położnej, na ten widok wyszedł na powietrze. Nie na jego to nerwy. Chłop a nie wytrzymał, a kobieta musi. I co tu mówić o słabej płci. No i było już czworo dzieci.


[...] Przyszedł rok 1955. Wzmogła się agitacja a nawet nacisk na zakładanie we wsi spółdzielni produkcyjnych. Obiecywano koniec kłopotów, pomoc państwa, słowem żyć, nie umierać. W maju Jun wyjechał na trzymiesięczny kurs finansistów do Gdańska. Ada została sama na gospodarstwie i to tuż przed żniwami, (...) Żniwa przy pomocy sąsiadów także poszły sprawnie. Trzeba było widzieć Adę, jak sobie świetnie radzi ze snopowiązałką, kosiarką, młocarnią czy roztrząsarką do siana. Zdziwiony był Jun, gdy po powrocie z kursu zobaczył żniwa skończone ...


[...] Zaczęła także agitować rolników do założenia spółdzielni, obiecując własne zabudowania na bazę i ziemię za członkostwo. Skrytym jej marzeniem było skończyć z gospodarowaniem na roli tym bardziej, że po regulacji zabrano im najlepsze kawałki ziemi i dosiedlono do połowy domu i gospodarskich zabudowań przesiedleńców zza Buga. Nie byli już gospodarzami na swoim. Żal było patrzeć, jak wszystko na tej drugiej połowie idzie w ruinę. Życie stało się jednym ciągłym koszmarem. Chłop tylko patrzył na nich z zawiścią spod opadającej grzywy dawno nie mytych włosów, a jego żona to jazgotliwa jędza; raz nawet pobiła wiadrami Juna, gdy ten szedł do pracy przez jej połowę podwórka. Kradli, co się dało. A przy tym byli naprawdę biedni i leniwi. To ona uśmierciła knura. Ada nie robiła z tego afery, bo wstyd jej było, że takie incydenty mają miejsce w jej obejściu. Zresztą zaczęła traktować swoich sąsiadów jako osoby niegodne zachodu.
       

Rolnicy z Jurandowa założyli w końcu spółdzielnię produkcyją pospolicie zwaną kołchozem (wiadomo skąd to przyszło), ale Ada nie przystąpiła do niej. Znalazł się ktoś mądry i życzliwy w urzędzie wojewódzkim, kto poradził, jak ma postąpić. Kiedy Ada i Jun nie wstąpili do kołchozu, wywłaszczono ich. Władze powiatowe proponowały w zamian objęcie innego gospodarstwa w różnych miejscowościach, tylko że żadne nawet w przybliżeniu nie było podobne do poprzedniego. Same zrujnowane, zapuszczone. Nadszedł czas, że trzeba było opuścić zajmowane budynki i ziemię. Wyprzedali inwentarz, pozostawiając sobie dwie krowy, i maszyny rolnicze i przenieśli się tymczasowo do wynajętego we wsi mieszkania. Jun zrezygnował z pracy w urzędzie gminnym i zatrudnił się w inspektoracie PZU w Elblągu. Przez jakiś czas dożdżał do pracy, ale kiedy Januszek rozpoczął naukę w I Liceum Ogólnokształcącym w Elblągu, wynajął pokój w mieście. Gigusia codziennie pokonywała 4 km drogi do szkoły a i Jolanta rozpoczęła drugi rok nauki. Trzeba było coś postanowić. Rodzina musi być razem. Ada już wcześniej upatrzyła sobie domek w miejscowości Suchacz i zabiegała, by przydzielono go w zamian za Jurandowo. Władze gminne zwlekały z przydziałem tłumacząc, że będzie w nim Ośrodek Zdrowia, to znów że posterunek milicji, albo mieszkania dla pracowników gminy. Innymi słowy wyraźnie, celowo przedłużano wydanie decyzji licząc, że zainteresowani sami zrezydnują. Po roku takiej wegetacji napisała Ada do wojewódzkiego Wydziału Rolnictwa zażalenie, opisując ciężkie warunki, w jakich przyszło żyć jej rodzinie i to na skutek decyzji władz, ciągłe szykany ze strony powiatowej władzy, o swoich staraniach w sprawie przejęcia domu w Suchaczu. Napisała, że oboje z mężem mają już dość gospodarowania i całego tego systemu, który czyni z nich pariasów, ludzi drugiej kategorii. Nie bardzo wierzyła w skuteczność tej skargi, ale musiała wyrzucić komuś swoje żale i upokorzenia. Ku zaskoczeniu wszystkich, pewnego razu przed dom, gdzie wynajmowali mieszkanie, zajechały dwie ciężarówki, załadowano ich i cały posiadany dobytek i zawieziono do Suchacza...

A.Chlebicka-Jeż, Galicjoki , Wydawnictwo"Uran", Elbląg 2003, s.37-45.

Powrót
Wróć do spisu treści