Ruiny i ludzie.Czasy wojny - Historia Wysoczyzny Elbląskiej

Przejdź do treści





Józef Murzynowski "Ruiny i ludzie. Czasy wojny"
(Wybrane fragmenty relacji z pobytu w obozie pracy w Elblągu)

[...] 1 maja 1941 roku z węzełkiem w ręku znalazłem się w grupie Polaków wywożonych do Niemiec na roboty przymusowe. Odprowadziła mnie spłakana żona...


[...] Rano 2 maja żandarmi wyładowali nas na stacji kolejowej w Malborku, podzielili na dwie grupy, z których większą wyprowadzili przed budynek stacji. Był akurat dzień targowy, na placu stało kilkanaście konnych furmanek, a na nich siedziały Niemki i Niemcy oczekujący na nasz transport. Tu na placu odbywał się handel, handel żywym, ludzkim towarem. Niemcy wybierali sobie ludzi do pracy.
      
Mnie i kilka innych osób przywieziono do Elbląga, ze stacji zabrał nas jakiś Niemiec i poprowadził aleją Tannenberg - dzisiejszą ulicą Grunwaldzką. Rozglądałem się po mieście, byłem coraz bardziej zdziwiony i zaskoczony. Wzdłuż ulicy ciągnęły się rabaty kwietne, stały automaty z wodą sodową, pocztówkami, cukierkami itp. Na jakimś szyldzie odczytałem w języku niemieckim "Zakład malarski", a poniżej nazwisko właściciela - Edmund Falkowski. Na jednym z domów, przy ulicy Herrenstrasse (dzisiejsza Parkowa) na szyldzie napis "Restauracja i art. kolonialne" - Robert Kamiński, na następnej kamienicy wisiała wywieszka - Dentysta, Feliks Budzyński. Nawet na szyldzie Fabryki Zamków i Okuć Budowlanych przy Horst Wessel Strasse (Pocztowa) (sic!) odczytałem nazwisko właściciela Antoni Drewski.


[...] Wydawało mi się, że tkwią tu silne korzenie polskości, których faszyzm nie zdołał wyrwać, że tu Polacy nie są i nie będą tak dyskryminowani jak na terenach okupowanych.


[...] Tępienie polskiej kultury, języka i w ogóle wszystkiego co polskie, nie pasowało im do tak kulturalnego i humanitarnego państwa, za jakie uważali Rzeszę. Długo wielu Niemców nie mogło uwierzyć w istnienie obozów koncentracyjnych, a nawet obozu w Stutthofie, mimo że znajdował się tak blisko Elbląga. Wszyscy pracujący w Elblągu i okolicy Polacy uchodzili w ich oczach za ochotników przybyłych tu na skutek bezrobocia w Polsce [wg autora wspomnień oblicze Niemców zmieniło się radykalnie po 21 czerwca 1941 r.].

[...] Komnick - Lager, w którym my Polacy mieszkaliśmy, mieścił się niemal nad samą rzeką Elbląg, przy Fischer Vörberg 37 (dziś ulica Rybna). Jeszcze wtedy było nas niewielu, ja byłem szesnastym jego mieszkańcem. był to wysoki murowany barak, przerobiony z byłej końskiej stajni. Urządzenia sanitarne stanowiły: jedna ubikacja, jeden kran z wodą, dwie miednice do mycia. W pomieszczeniach były małe okna, w parterowym była betonowa podłoga, stały tu dwa trociniaki, tzw.bomby, które ogrzewały obydwa pomieszczenia dolne i górne, służąc jednocześnie jako piece do gotowania strawy. Fabryka nie prowadziła dla nas kuchni, dostawaliśmy kartki żywnościowe i każdy musiał sam dla siebie być zaopatrzeniowcem, kucharzem, a także praczką. Barak miał też swoje dobre strony. Nie mieliśmy nad sobą lagerführera [kierownik obozu, komendant], tylko czasem zaglądał tu werkschütz [straż/ochrona fabryczna]. Mogli więc zatem odwiedzać go Polacy z miasta, i obozu Schichau, oraz pobliskich cegielni. Staliśmy się niejako "ośrodkiem Polonii". Tu odbywała się wymiana nowin, otrzymywanych w listach z różnych stron Polski, docierały nawet wiadomości z frontu, które przynosili Polacy pracujący u piekarzy, masarzy, ogrodników, a szczególnie u Niemek, których mężowie byli na wojnie.


[...] W czasie wolnym spacerowaliśmy po mieście, parkach i skwerkach, których w mieście było pełno; po wesołym miasteczku tzw. Rumlu przy ulicy Piaskowej. Wielu chodziło do kościoła na Starym Mieście, gdzie odprawiały się specjalne nabożeństwa dla Polaków. Wstęp do teatru i kin był wzbroniony, mimo to niektórzy odpruwając od marynarki literę "P", ryzykowali. Szczególny urok posiadał dla nas bulwar nad rzeką, gdzie w piwnicach kamieniczek było wiele piwiarni, kawiarni, owocarni. Przez ich okna obserwowaliśmy ruch statków, barek i łodzi na rzece Elbląg.




[...] Chwilami można było zapomnieć, że człowiek znajduje się w mieście, gdzie władzę sprawują Niemcy, że jest to czas wojny.
      
Po 21 czerwca 1941 roku, po dniu napaści Hitlera na Związek Radziecki a następnie po jego lipcowych zwycięstwach na froncie wschodnim, miasto i jego fabryki wprost błyskawicznie zmieniły swoje dotychczasowe oblicze. Nie tylko w stosunku do Polaków, ale do wszystkich jeńców nasiliła się nagonka, wzrosła dyskryminacja. Miasto pokryło się flagami ze znakami swastyki, trupich czaszek, rozbrzmiewało muzyką zwycięskich marszów, ulicami defilowały kolumny organizacji Hitler-Jugend, rozlegały się werble i trąbki, zaroiło się od żółtych mundurów SA, czarnych mundurów SS i błękitnych miejskiej żandarmerii Schupo. Polaków przepędzono z głównych ulic, skwerów i placów publicznych. Przyszyta do ubrania litera "P" zamykała nam dostęp wszędzie prócz fabryki i baraku. W mieście poznikały szyldy i wizytówki z polskimi nazwiskami. Również Niemcy z mojej hali przychodzili do pracy z nowymi nazwiskami. Niejeden na przykład wychodził z pracy jako Jan Górski, a na drugi dzień przychodził już jako Johann Bergman, Wentzel, lub Grauba. W mieście i na terenach fabrycznych powstawały drewniane baraki dla jeńców wojennych, których przybywały coraz liczniejsze kolumny.
      
Wszystkie fabryki, w tym również Komnicka, przestawiły się całkowicie na produkcję wojenną. My zaczęliśmy montować torpedy okrętowe, produkować bębny i wózki przeznaczone do zakładania kabli telefonicznych, pojemniki do pancerfaustów, zamki do armat i inne mechanizmy, o których przeznaczeniu nikt z nas nie wiedział. Fabryka Komnicka kooperowała również z zakładami Schchau`a, z których coraz częściej wyjeżdżały wagony załadowane armatami. Zmieniono nam system pracy, wprowadzając dziesięciogodzinną dniówkę i akord, w którym godzina akordowa miała 100 minut.


[...] Dotychczas można było od niektórych Niemców kupić kartkę na chleb lub papierosy. Teraz w ogóle żaden temat ich nie interesował i nie chcieli rozmawiać.


[...] Życie w fabryce stało się ciężkie, smutne, trudne, niepewne. Zmiany zachodziły również w naszym baraku przy Fischer Vörberg 37. Ukraińscy fanatycy zaczęli chełpić się zwycięstwami Hitlera, dyskusje stawały się coraz ostrzejsze, dochodziło do kłótni i bójek... W czasie jednej z kłótni, kiedy Ukrainiec wyraził się z pogardą o Polakach ("wy łachy parchate"), Paweł [Reding] złapał taboret i poturbował nim przeciwnika. Od tego czasu rozpoczęła się gehenna Pawła. Zabrało go gestapo i przez kilka dni siedział w piwnicy budynku policyjnego (mieścił się on w obecnym hotelu "Elzam").


[...] Nagonka nasiliła się. Wieczorami wpadali tu żandarmi, funkcjonariusze Schipo, bili po twarzy, kogo popadnie i kto im się nie podobał, przeprowadzali kontrolę dokumentów, szperali po szawkach ubraniowych.


[...] Na dworze było pięknie i ciepło, lecz teraz unikaliśmy spacerów po mieście. Nawet w niedzielę rozebrani z koszul leżeliśmy na słońcu przed barakiem. Okazało się to zbyt ryzykowne. W czasie leżakowania zaszli żandarmi i wszystkich nagusów sprali po twarzach za to, że nie posiadali przy sobie przyszytego "P". Paweł próbował tłumaczyć, że przecież jesteśmy bez koszul... Odpowiedziano mu uderzeniem w twarz i stwierdzeniem: " przyszyć do gołego ciała!".

[...] Po pierwszych zwycięstwach Hitlera na froncie wschodnim w Elblągu rozpoczęto masowo budować baraki. Stawiały je duże przedsiębiorstwa, ale także zupełnie małe firmy, jak również władze miasta dla potrzeb podległych im instytucji administracyjno gospodarczych. Nastała jakaś psychoza, być może moda - wszyscy zabiegali, by oprócz półpłatnej siły roboczej mieć własne grupy niewolników, od których można wymagać każdej pracy za darmo. Liczba tych ostatnich rosła z każdym dniem. Napływały coraz to nowe transporty jeńców, głównie Rosjan. Kierowano ich do pracy wszędzie; do wytwórni lin i drutu, małych odlewni metali za kanałem, składnicy surowców wtórnych "Jagof", fabryki cygar, do pracy na kolei, na szosie itp. Kiedy jednak doszło do Komnicka, Hitlerowi widocznie limit jeńców rosyjskich już się wyczerpał, bo przyszło ich tylko 100, a dla Zakładów Bussinga nie starczyło już w ogóle i otrzymały one 200 jeńców Francuzów. Po Rosjanach pociągi zaczęły przywozić Włochów, Holendrów, Anglików, Francuzów. Jak grzyby po deszczu powstawały obozy cywilne i wojskowe. Jednocześnie poza miastem powstawały duże aglomeracje lagrów międzynarodowych, zarówno cywilnych jak i jenieckich.
      
Obok istniejącego obozu Zakładów Schichau za kanałem, w którym zamieszkiwali Polacy i Czesi, powstało miasteczko baraków jenieckich dla Rosjan, Włochów i Anglików, a obok baraki dla Francuzów i Holendrów. Drugie duże zgrupowanie obozów mieszanych powstało na Spittelhof, w pobliżu cegielni "Volkman" w Dębicy. Inny duży zespół baraków budowano przy Marienburger Strasse (Malborskiej) na wysypisku śmieci, jako obóz zbiorowy dla kilku instytucji gospodarczych miasta. Bardzo duży obóz tzw. "Wenzau" wybudowano przy Berlinerstr. (dzisiejszej ul. Warszawskiej). Przeznaczony był on dla rodzin szczególnie z małymi dziećmi, różnej narodowości. Jako pierwsze umieszczono w nim rodziny Rosjan, później Polaków, Węgrów, Bułgarów, wreszcie Cyganów. Kompleks baraków szybko się zapełnił, zaczęto więc upychać rodziny po cztery w jednej izbie bez względu na narodowość i ilość dzieci. W ten sposób obóz "Wanzau" przekształcił się wkrótce w istną "Wieżę Babel", zamieszkałą przez ludzi różnych narodowości, mówiących różnymi językami, wyznającymi różną wiarę, z których jedni reprezentowali sobą wysoki stopień wiedzy i kultury, inni - margines społeczny. [...] Nawet duży blok mieszkalny, który stał w miejscu dzisiejszego Feniksu [al. Armii Krajowej 1], zamieniono na obóz. Na górnych piętrach był obóz kobiecy dla samych Niemek i Czeszek, a na parterze mieścili się jeńcy Angielscy.



[...] Pewnego dnia do hali, w której pracowałem, strażnik przyprowadził 20 jeńców rosyjskich. Kazano im ustawić się w dwuszereg, a majster Gojke po wypytaniu o umiejętności zawodowe, przydzielił każdemu jakąś robotę. Wskazując palcem jednego z nich powiedział, że będzie moim pomocnikiem. Jeniec podszedł do mnie i przedstawił się: - Piotr. Wzięliśmy torbę z narzędziami i wyszliśmy z hali kontynuować rozpoczęty przeze mnie wcześnieh remont dużej prasy, stojącej w drewnianej szopie. Przyglądałem się uważnie mojemu towarzyszowi, po raz pierwszy bowiem miałem bezpośredni kontakt z żołnierzem rosyjskim. Teraz na piersiach i plecach munduru miał namalowane przez Niemców olejną farbą duże litery "SU". jego twarz była smutna, łagodna i jakaś ujmująca wewnetrznie. Z tego, co mówił, zrozumiałem, że cieszy się, że będzie pracował z Polakiem, że będziemy mogli rozmawiać, że być może zaprzyjaźnimy się już pierwszego dnia. Opowiadaliśmy sobie nawzajem o naszych losach i przeżyciach, o naszych stronach ojczystych, z fotografii poznałem jego rodzinę. Był w tym samym wieku co ja, również zostawił żonę i półroczne dziecko, poszedł na wojnę bronić swojej ojczyzny.


[...] Z fabryki stale zabierano Niemców do wojska, potem nawet tych w starszym wieku. Ludzi ubywało a zamówienia dla wojska rosły. Na skutek tego ludzi przerzucano z hali do hali, skąd i ja przeszedłem do innej hali, pod władzę fanatyka Purrola. Lecz jak wszedzie tak i tu znaleźli się dobrzy i życzliwi ludzie, wśród nich kilku robotników niemieckich, w tym młoda Niemka Gerta. Ona to poinformowała nas Polaków, którzy spośród robotników hali są zwolennikami Hitlera i należy ich się wystrzegać, a którzy nienawidzą go, być może nie mniej niż my. Wielu starszych wiekiem Niemców było życzliwych Polakom, byli to antyfaszyści, być może nawet komuniści. Kierownika Purrola nienawidzili wszyscy bez wyjątku, nawet poplecznicy Hitlera. Nikt nie mógł znieść jego zjadliwego uśmiechu bazyliszka. Młoda Niemka Gerta wprost pałała nienawiścią do Hitlera, do faszyzmu. Na wojnie straciła narzeczonego i dwóch braci.

[...] Gerta miała zawsze świeże i prawdziwe wiadomości o sytuacji politycznej i działaniach na froncie. Od niej dowiadywaliśmy się o klęskach, jakie Niemcy zaczęli ponosić. To ona właśnie w czerwcu 1944 roku przybiegła do nas z wieścią, że Armia Radziecka niemal już wkracza na tereny Polski, wypierając faszystowską armię ze swoich ziem. [...] W zespole kilku starszych Niemców i Gerty pracowało nas czterech Polaków, w tym Paweł Reding, Antek Górka z Gdyni i Józef Drewniak z Krakowa, niedoszły ksiądz. Czuliśmy się w tym zespole swobodnie, rozmawialiśmy po polsku, nieraz nawet śpiewaliśmy.


[...] Pracując w Elblągu długi czas z różnymi Niemcami, w różnych sytuacjach, nieraz w ciężkich tarapatach, mieliśmy możliwość przekonać się, że tylko część ludności Elbląga była na wskroś sfaszyzowana. Natomiast pokaźna część robotników, przynajmniej w fabryce "Komnicka", miała rodowody polskie, jedynie zmienione nazwiska.
 

[...] Z początkiem grudnia 1941 roku do naszego baraku przybyła spora grupa Polaków. Prycze "piętrowaliśmy" już potrójnie, płyta trociniaków zastawiona była stale garnkami i garnuszkami z gotującymi się obiadami, nie było nawet gdzie dostawić garnuszka na kawę. [...] Im wiecej Polaków przybywało, tym częściej odwiedzali nas żandarmi Schupo i gestapo, bo zachęceni zdobyciem trzech pierwszych "angedojczów" liczyli teraz na zdobycie następnych, jako że żołnierzy na mięso armatnie stale było trzeba. Terror i nagonka na nasz barak znowu się wzmogły.

       

W takiej to sytuacji, pewnego mroźnego, grudniowego wieczoru 1941 roku przeżyłem wstrząs. Oto w drzwiach naszego baraku stanęła moja żona z owiniętą w koc naszą 9-miesięczną córką Jadzią. [...] Podczas pierwszej wizyty werkschutza jakoś się wyłgałem, że żona przyjechała w odwiedziny, lecz czas upływał: otrzymałem ultimatum, że natychmiast żona z dzieckiem musi z baraku zniknąć. Ale dokąd?... Na to również nikt nie potrafił mi odpowiedzieć.

       

Udałem się z żoną i dzieckiem do wydziału meldunkowego z myślą, że może uda mi się zameldować ich w baraku. Odpowiedziano mi krótko: - To męski obóz! Nie wolno, z resztą ostatecznie można, ale za zgodą właściciela baraku, tj. mojego szefa - chlebodawcy Komnicka. Z folksdojczem Wadimem udałem się do szefa. Odpowiedział krótko i zwięźle: Nie wolno, żona z dzieckiem natychmiast musi opuścić barak, poza tym ja mam poważniejsze kłopoty na głowie, niżeli osobiste kłopoty poszczególnego pracownika. Folksdojcz Wadim doradził mi bez ogródek: podpisz volkslisę, wówczas załatwią ci sprawę szybko i pozytywnie. Natomiast Antek Górka i Paweł Reding twierdzili, że za cenę zameldowania żony z dzieckiem w baraku nie opłaca się ginąć na froncie w niemieckim mundurze.


[...] Upływał już trzeci miesiąc 1942 roku pobytu żony i córki Jadzi w baraku, we troje żywiliśmy się z przydziałów na moje jedyne kartki żywnościowe. [...] Tymczasem żandarmi zachodzą do baraku dość często, zbiją kogoś po twarzy za jakieś głupstwo, a na nas jak gdyby nie zwracają uwagi, z żoną odnosimy wrażenie, że nasza sprawa żandarmów i werkschutza już nie interesuje. [...] Pewnego  marcowego dnia wychodząc z pracy, zobaczyłem przed bramą fabryki spłakaną żonę z córką na ręku.Wypędzono je z baraku na ulicę. Nie zastanawiając się wiele zabrałem je do baraku z powrotem. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu nabiałowego Frau Wolman przy ulicy Komnickstr., aby wykupić na kartkę margarynę. Klientów w sklepie akurat nie było. Frau Wolman zainteresowała się widokiem spłakanej żony. Po usilnym naleganiu z jej strony, opowiedziałem jej losy naszej rodziny w Polsce i obecnie w Elblągu. Kręciła głową i powtarzała: - "O Main Gott! - to niemożliwe, żeby władze niemieckie tak obchodziły się z Polakami." Uwierzyła jednak. Od tego dnia mieliśmy w niej przyjazną duszę. Bywało, że gdy żona zaszła do niej wykupić na kartkę nabiałową przydział i chociaż w sklepie byli klienci Niemcy, Frau Wolman brała od żony kartkę i schylona za kontuarem ciachała nożycami, jakoby odcinała kupony z kartki. Tymczasem złożoną wpół kartkę nabiałową oddawała żonie z powrotem z nietkniętymi kuponami, wydając żądany towar.


[...] Tymczasem szykanowanie i zmuszanie do opowiadania się po stronie Niemców trwało nadal. Co jakiś czas ktoś się załamywał i zgadzał na podpisanie listy "angedeutsche".


[...] Natomiast ja otrzymałem wezwanie do stawienia się do jakiegoś wydziału Polizei Presidium w sprawie nielegalnego pobytu żony z dzieckiem w baraku. Wszedłem do biura pod wskazany numer i włosy stanęły mi dęba. Za biurkiem siedział barczysty Niemiec o czerwonej twarzy, w żółtym mundurze SA, a za nim na ścianie wisiały dwa długie rzemienne bykowce. Z kolei znowu zdumiałem się, bo kazał mi siadać na krześle i przedstawić sprawę nielegalnego pobytu żony w baraku bez zameldowania. Zacząłem się plątać łamaną niemczyzną, gdy naraz znienacka, w polskim języku zapytał mnie: Józef, masz zapałki?... Teraz już całkowicie zgłupiałem, ale usłużnie podałem mu pudełko z zapałkami. Zapalił cygaro, zasięgnął się, kilka zapałek z mojego pudełka przełożył do swojego pustego pudełka, moje mi zwrócił  i znowu po polsku odezwał się do mnie: - Dość tych gadek! Musisz wycyganić od swojego pracodawcy zaświadczenie ze zgodą na tymczasowe zamieszkiwanie żony z dzieckiem w baraku do czasu, aż nie znajdziesz innego, co przecież wiadomo, jest tylko utopią.
      
Tej jego myśli uczepiłem się jak zbawienia. I rzeczywiście, przy pomocy folksdojcza Wadima zaświadczenie to wycyganiłem. Na jego podstawie z dniem 28 kwietnia 1942 roku żonę i dziecko zameldowałem na pobyt czasowy. Otrzymałem na żonę i dziecko dodatkowe kartki żywnościowe i nasza sytuacja uległa radykalnej poprawie. [...] Wojna toczyła się na świecie nadal, lecz wojna wojną, a młodość młodością - żona była już w 8 miesiącu ciąży.


[...] Na początku listopada 1942 roku wezwano mnie na policję, gdzie otrzymałem następującą propozycję: albo podpisać listę angedutscha, albo wyprowadzić się z rodziną do Wenzau Lagru, lub iść do Stutthofu. Powiedziałem, że decyduję się na Wenzau Lager. [...] W tym baraku, dokąd mnie z żoną zaprowadzono, były dwie izby. W jednej mieszkały cztery rodziny, w drugiej trzy - i właśnie w tej mieliśmy zamieszkać z żoną i dzieckiem. Na środku stał spory piec blaszak, wkoło którego ganiała czereda brudnych dzieciaków, roiło się od pluskiew i wszy. Wobec tego zdecydowałem się na inną, tym razem własną alternatywę: uciekać na tereny okupowanej Polski. Nie był to całkowicie realny plan. Wprawdzie udało nam się jakoś dojechać do naszej rodzinnej wsi, lecz po przybyciu mój plan okazał się bezsensowny, nie sposób było tu pozostać. W sąsiedniej wsi o nazwie Mazowsze, obok wiatraka Niemcy postawili szubienice i powiesili kilkanaście osób z okolicy. Zrozumiałem, że jako zbieg zostanę kiedyś schwytany i osadzony w obozie, narażając żonę z dzieckiem na jeszcze gorsze niebezpieczeństwo. Ustaliliśmy, że żona z dzieckiem zostaną, a ja wrócę do baraku przy Fischer Vörberg...


Zainteresowanych dalszymi losami Józefa Murzynowskiego odsyłam do źródła:
J. Murzynowski, Ruiny i ludzie. Czasy wojny,[w:] R. Tomczyk, ... ocalić od zapomnienia, Półwiecze Elbląga (1945-1995) w pamiętnikach, notatkach i materiałach wspomnieniowych ludzi Elbląga, Elbląg 1997, s. 42-52.

Powrót
Wróć do spisu treści