Z pamięci dziewięćdziesięciolatka - Historia Wysoczyzny Elbląskiej

Przejdź do treści





Czesław Luty - Z pamięci  dziewięćdziesięciolatka. Jasionówka 2013
Wspomnienia spisała Romualda Szynczewska (pisownia oryginalna).


Nie byłem żołnierzem, nie walczyłem z bronią w ręku, jednak doświadczyłem okrucieństwa wojny...
moje wspomnienia z pobytu na Prusach Wschodnich, na przymusowych robotach.


Nazywam się Czesław Luty. Urodziłem się 10 lutego 1924 roku w Jasionówce, w powiecie grodnieńskim, w województwie białostockim.  W chwili wybuchu II wojny miałem 15 lat. Groza wojny nie dotarła do naszej wsi wraz z jej rozpoczęciem więc żyliśmy względnie spokojnie. Ja, dorastający młody chłopak, pracowałem w gospodarstwie rodziców. Swoją pracę dość lubiłem. Nie miałem powodów do zmartwień, nie odczuwałem też strachu wywołanego działaniami wojennymi. To, co najgorsze działo się daleko poza moim domem. W gospodarstwie rodziców ciężko pracowałem, ale też miałem czas na przyjemności. Byłem młodym człowiekiem, skorym do żartów,  zabawy. Żyło mi się dobrze i wesoło. Czas płynął codziennym rytmem, bez większych wydarzeń, zwyczajnie, jak na wsi. Nie przewidywałem żadnych zmian w swoim trybie życia.
      


Młodzieńcza fotografia Czesława Luty.
Fot. ze zbiorów własnych autora wspomnień.

W międzyczasie dwóch moich braci: Stanisław i Franciszek (obaj nie żyją) zgłosiło się na ochotnika, na wyjazd, na roboty do Niemiec. Ja takich pragnień nie miałem, co jednak nie uchroniło mnie od podobnego wyjazdu. W 1942 roku, gdy wojna trwała już 3 lata, była piękna, ciepła wiosna. Jak zawsze pomagałem w pracach polowych, gdy nadeszło pismo wzywające mnie do stawienia się w urzędzie, w Grodnie. Początkowo nie wiedziałem w jakiej sprawie zostałem wezwany, więc nie martwiłem się zbytnio zawiadomieniem. Spokojny udałem się do urzędu, w którym dowiedziałem się, że zostałem objęty wywózką do Niemiec na roboty. Dopiero teraz odczułem całą grozę sytuacji. Jak dotąd nie opuszczałem swojej wsi. Nie rozstawałem się też z rodziną. Tu czułem się bezpiecznie i tu chciałem pozostać.
      
Bezpośredni front walk omijał naszą miejscowość. Tym samym nie doświadczyłem okrucieństwa Niemców, ale z docierających wiadomości zdążyłem wywnioskować,  że hitlerowcy to uosobienie wszystkiego co złe: bestialstwa i bezwzględnej brutalności. Jakże więc nie bać się takiego „zaproszenia" od wroga! Byłem silnym i zdrowym młodym człowiekiem dlatego nic mnie nie chroniło przed wywózką. Nie chciałem też narażać swojej rodziny na represje ze strony Niemców, gdybym jednak zdecydował się ukrywać przed wywiezieniem na roboty. Ze smutkiem oznajmiłem wiadomość najbliższym. Mama płakała, ojciec był zmartwiony, ale odwrotu nie ma. Musiałem podporządkować się nakazowi wyjazdu. Wraz ze mną wywózką objęci zostali moi dwaj koledzy. Nie byłem sam, co jednak nie pomniejszało mojego lęku przed nieznanym. Rozstanie bardzo przeżyłem , chociaż starałem się nie okazywać smutku Byłem trzecim synem z rodziny poza domem. Bracia pojechali dobrowolnie, ja wyjechałem z przymusu. Miałem wtedy 18 lat i inne plany życiowe niż przymusowa praca na rzecz okupanta. Kogo to jednak mogło obchodzić!? Żadnych możliwości uniknięcia niewolniczej pracy nie było. Podlegałem werbunkowi bez odwołania.
      
Pierwszy etap naszej wywózki prowadził do Grodna. Do miasta zostaliśmy zawiezieni samochodem. Tu też zanocowaliśmy. Z samego rana wyjechaliśmy do Niemiec. Różne mieliśmy wyobrażenie o tym, co nas czeka. Z pewnością wszyscy odczuwaliśmy strach, chociaż nie ujawnialiśmy swoich uczuć. Byliśmy przygnębieni i smutni. Na stacji zostaliśmy załadowani, niczym zwierzęta, do towarowego pociągu, do wagonu bez okien. Zasuwane drzwi zabezpieczone były żelazną sztabą. W moim przedziale znajdowało się dwudziestu chłopaków. W pierwszym wagonie zostały umieszczone dziewczęta. Jak się później dowiedziałem, grupę stanowiło piętnaście osób. Po umieszczeniu nas w wagonach pociąg odgwizdał odjazd i ruszyliśmy w nieznane. Przez szpary widzę, że mijamy okolice Chilmon. Jestem jeszcze blisko domu. Serce ściska żal i smutek. Starałem się zachować spokój, ale obawa przed tym co mnie czeka z dala od domu narastała. Nastroje wśród nas pogarszały się w miarę, jak coraz bardziej oddalaliśmy się od rodzinnych stron. Teraz przez szpary wagonu obserwuję łąki. Niedługo zaczną się sianokosy. Zdecydowanie wolałbym to zajęcie, ale cóż... teraz już żadnego wyboru nie mam. Pociąg wjechał na wysoką skarpę. W wagonie dziewcząt nie było nadzorujących transport Niemców, co one natychmiast wykorzystały skacząc z pociągu.
      
Eskortujący nas Niemcy znajdowali się w naszym wagonie. Zanim zauważyli ucieczkę dziewcząt, te zdążyły wyskoczyć. Niemcy zaczęli strzelać w ich kierunku, ale żadnej nawet nie zranili. Tak więc szczęśliwie chociaż dziewczętom udało się uniknąć wywózki.
        
My byliśmy surowo pilnowani, niczym jacyś przestępcy. Strażnicy cały czas mieli karabiny gotowe do strzału. Szansy na ucieczkę nie było. Po kilkunastu godzinach dojechaliśmy do miasta Heydekrug [Szyłokarczma, lit. Šilutė – przyp. W.K.]. Tu czekali na nas niemieccy gospodarze. Poczuliśmy się jak na targu niewolników. Tak też byliśmy traktowani przez baorów [bauer - bogaty chłop, gospodarz]  i baorki. Wybierali spośród nas tego, kto im odpowiadał. Jedni brali jednego robotnika, inni dwóch. Ja i dwaj moi koledzy ze wsi trafiliśmy do jednego gospodarza. To trochę podniosło nas na duchu. Razem zawsze raźniej i bezpieczniej, chociaż dlaczego tak wtedy myślałem - nie wiem.
      
Zajechaliśmy na podwórko gospodarstwa „naszych" od tej chwili baorów. Z domu wyszła jego właścicielka, która uśmiechała się i przyjaźnie  machała ręką na powitanie nas, ale nie zdobyła naszej sympatii. Tu okazało się też, że koledzy jadą dalej. Tak więc zostałem sam bez znajomych, z dala od domu, wśród obcych ludzi i we wrogim państwie. Co można jeszcze dodać? Od razu przytłoczyła mnie samotność. W tym gospodarstwie był już Białorusin imieniem Nikoła. Od początku okazywał swoją niechęć wobec mnie. Nikoła pozostawał w dobrej komitywie z baorką. Ona uzgadniała z nim cały front prac w obejściu. Mieszkaliśmy razem, ale nie traktowaliśmy się przyjaźnie. Ta sytuacja pogłębiała poczucie wyobcowania. Ja bardzo źle znosiłem wrogość innych wobec mojej osoby.
    
Czułem się też zagrożony przez wiekowego już ojca baorki. Z nim miałem niby błahy, ale bardzo przykry incydent. Kiedyś o zmroku wracałem od kolegi, który przebywał także w tej wsi. Pies baorki, zaczął szczekać na mój widok. To wzbudziło podejrzliwość starego Niemca. Zdążyłem tylko wejść do izby, w której mieszkałem, gdy zaczął on dobijać się do drzwi. W rękach trzymał karabin, co już wzbudziło mój strach. Zacząłem naprawdę się bać, gdy rozkazał, by otworzyć drzwi, bo według niego w pomieszczeniu jest ktoś obcy. Dopiero zdecydowana interwencja Nikoły zażegnała sytuację. Stary odszedł, ale wystrzelił kilka razy z karabinu. Dał tym samym do zrozumienia, że nie będzie tolerował wychodzenia poza obejście bez jego pozwolenia. Dla mnie był to sygnał, bym miał się na baczności, bo zagrożenie utraty życia jest całkiem realne. Zachowanie spokoju w takiej sytuacji było bardzo trudne. Ciągły stres negatywnie odbijał się na psychice młodego chłopaka, którym wtedy byłem.
    
Tak zaczął się mój pobyt na obczyźnie w charakterze darmowego „parobka". Wśród innych ludzi miałem najniższy status. Nie posiadałem żadnych praw, za to mnóstwo obowiązków.
       
Zdążyłem już uświadomić sobie, że mogę postradać życie za cokolwiek.
  
Wrócę jeszcze do pierwszego dnia mojego pobytu w tej rodzinie. Baorka zaprosiła do domu, poczęstowała kolacją i zaprowadziła do pomieszczenia, w którym będę mieszkał. Pokój, jeśli tak go można nazwać, znajdował się w spichlerzu ze zbożem. Była to narożna izba, z żelaznym oknem o ruszających się szybach. Hulał po niej wiatr, panowało przeraźliwe zimno i wilgoć. Było tu kilkanaście kotów. Łaziły one po łóżku z brudną i cuchnącą pościelą,  pod którą miałem spać. Nic, tylko usiąść i płakać, a to dopiero początek mojego pobytu. Wcześnie rano, zgodnie z poleceniem baora, zerwałem się do pracy, do zajęć gospodarskich. Trzeba było nakarmić i napoić zwierzęta oraz wykonać inne polecenia. Te czynności nie były żadną nowością, dlatego jakoś odnalazłem się w tym miejscu.
      
Posiłki spożywałem w kuchni. Zawsze sam. Baorka nigdy nie usiadła ze mną. Wyraźnie okazywała mi swoją wyższość. Jedzenie było bardzo skromne. Nowością dla mnie był kisiel podawany w kubeczku, w świąteczne dni.
     
Oczywiście o niewielkiej nawet zapłacie nie było mowy. Tak przepracowałem trzy miesiące. Po tym czasie nadeszło zawiadomienie wzywające mnie do stawienia się u sołtysa w ważnej sprawie. Poczułem lęk, ponieważ takie wezwanie nie mogło znaczyć niczego dobrego.
      
Gdy dotarłem na miejsce dowiedziałem się, że zostanę przewieziony, wraz z dwudziestoma innymi mężczyznami, na Litwę, do Szwekszni, do kopania rowów przeciwczołgowych. Załadowaliśmy się na konną furmankę i ruszyliśmy w drogę. Przejazd trwał cały dzień. O prowiant dla nas nikt nie zadbał, sami też nie mieliśmy nic do jedzenia. Byliśmy bardzo głodni i zmęczeni. O świcie wyruszyliśmy do pracy. Przez dwa tygodnie intensywnej, trwającej po kilkanaście godzin dziennie, wyczerpującej mordęgi wykopaliśmy kilka kilometrów okopów,  po czym wróciliśmy do miejscowości Rumszyn (?), z której wyjeżdżaliśmy i której sołtysem był Walter Shalkiewitz (?). On też zatrzymał mnie na dalszy okres. Sołtys okazał się być porządnym człowiekiem. Szanował mnie więc i ja starałem się właściwie wykonywać swoje obowiązki. W tym miejscu wiodło mi się dobrze. Tak przepracowałem kolejny miesiąc. Nagle sołtys otrzymał powołanie do wojska. On był przygnębiony wyjazdem na wojnę, ja zaś utratą dobrego miejsca pracy. Po pożegnaniu z rodziną sołtys wezwał mnie na rozmowę. Zatrwożyłem się. Obawiałem się odesłania mnie do innego baorstwa. On jednak poprosił, abym nie odchodził, lecz został i zaopiekował się jego rodziną. Zapewnił, że gdy szczęśliwie wróci hojnie mnie wynagrodzi. Zachęcał też, bym pozostał u niego na stałe, chociaż nie wiedziałem, w jakim charakterze. Poczułem się nieco pewniej. On zlecił mi też prowadzenie całego gospodarstwa oraz troskę o los żony i córki. Powiedział też, że mam postępować tak, jakby to była moja własność. Przyznam, że poczułem się dowartościowany. Zapewniłem sołtysa, że dołożę wszelkich starań, aby gospodarstwo funkcjonowało prawidłowo.
      
Tak minął kolejny miesiąc. Ja czułem się jak w rodzinnym domu. Prowadziłem gospodarstwo i byłem traktowany jak członek rodziny. W tym moim nieszczęściu przeżywałem dobry czas. Ale zwykle bywa tak, że to co dobre szybko się kończy. Tak też było i ze mną. Po jakimś czasie upomniała się o mnie pierwsza baorka. Ponieważ żona sołtysa nie chciała mnie oddać więc obie zaczęły się kłócić. Ta potyczka dwóch kobiet rozśmieszyła mnie, ale mina mi szybko zrzedła, bo jednak musiałem wrócić do baorki, której zdecydowanie nie lubiłem.


Z kolegami. Czesław Luty stoi jako pierwszy z prawej. Fot. ze zbiorów własnych autora wspomnień.      

Znowu zamieszkałem w okropnych warunkach, we wstrętnym, brudnym pokoju z kotami. ”Babsko” ciągle pogania, zrzędzi. Roboty miałem mnóstwo. Byłem młodym chłopakiem. Ponieważ ciężko pracowałem więc ciągle odczuwałem potrzebę jedzenia a wyżywienie moje było bardzo skąpe. Nie przymierałem z głodu, ale też nigdy nie czułem się syty. Dlatego z rozrzewnieniem wspominałem poprzednie miejsce. Wkrótce, już po powrocie od sołtysowej, do „naszej” wsi zaczął zbliżać się front. Niemcy gromieni przez Rosjan wycofywali się. We wsi zapanowała panika. Gospodarze w popłochu opuszczali swoje domostwa. Do uciekających dołączyła też moja baorka. Wezwała mnie i nakazała przygotować się do wyjazdu. Podstawiłem pod dom wóz z parą koni i załadowałem jej dobytek. Na dokładne pakowanie się nie było już czasu. Baorka wyniosła parę walizek, jakieś tobołki i ruszyliśmy. Nasza ewakuacja odbywała się w lutym. Zima była niezwykle sroga. W przeraźliwym zimnie, przez cały dzień dojechaliśmy do Konigsberga (Królewiec, dzisiejszy Kaliningrad). Żeby ruszyć dalej należało przejechać przez miasto. Przedzieraliśmy się więc przez morze gruzów leżących na ulicach. Trzeba było kluczyć wąskimi przejściami. Wóz mieścił się z trudnością. Przechylał się we wszystkie strony. Musiałem siłą swoich mięśni podtrzymywać go przed przewróceniem się. Konie szarpane na boki nie chciały iść. Wystraszone wpadały w rozmaite szczeliny ,kaleczyły się do krwi, przeraźliwie rżały. Trudno wręcz opisać to, co się działo a przecież należało jechać dalej. Tak dotarliśmy do jakiegoś gospodarstwa. Zapadła już noc więc baorka poprosiła o nocleg. Tu spotkałem dwóch Polaków, także przymusowych robotników. Oni zaprosili mnie do siebie i w ich pokoju spędziłem noc. Baorka troszczyła się wyłącznie o siebie i rodzinę. W sytuacji zagrożenia każdy ratował się jak mógł. Nikogo nie obchodził los polskiego parobka. Musiałem więc radzić sobie sam. Na szczęście dla mnie zdarzali się życzliwi ludzie. Z rana moja gospodyni oznajmiła, że dalej pojedzie pociągiem. Kazała odwieźć się na stację i odjechała. Zostałem sam nie bardzo wiedząc, co mam dalej robić. Razem z poznanymi chłopakami pozostałem przez kilka dni w tym gospodarstwie. Następnie wszystkich mężczyzn nadających się do pracy, w tym także mnie, przewieziono w okolice Królewca do kopania rowów obronnych. Wydarzenia miały miejsce w lutym, w środku srogiej zimy. Z powodu dużych mrozów ziemia była głęboko zmarznięta. Tę zmarzlinę trzeba było rozbijać kilofem, własnymi rękami. Ileż wysiłku należało włożyć, by wykonać swoją część! Z tych rowów o szerokości i głębokości trzech metrów, wychodziliśmy półżywi. Na dnie okopów zaczęła zbierać się woda. Powstawało okropne błoto, w którym wszyscy brodziliśmy. Błoto przywierało do naszych nędznych butów. Zniszczone ubranie przemakało. Żadnej możliwości umycia się i wysuszenia ubrań nie było. Po powrocie do baraku, śmiertelnie zmęczeni, rzucaliśmy się na prycze w tym, w czym pracowaliśmy. Pomieszczenie nie było ogrzewane, panowało przeraźliwe zimno. Ze ścian ściekała woda. Mokrzy, brudni, głodni i śmiertelnie wycieńczeni - oto nasza codzienność.
      
W czasie kopania pilnował nas Ukrainiec w niemieckim mundurze. Wyjątkowo wredny typ. Zalazł wszystkim za skórę. Z pistoletem za pasem i grubym kijem w ręce sumiennie wykonywał swój obowiązek tzn. bił za byle co. Znęcał się nad nami wręcz sadystycznie. Nienawidziliśmy go z całej duszy,  jednak to on był panem - my zaś niewolnikami bez prawa głosu. Staraliśmy się unikać zwady z nim. Wszystkich dobijał okropny głód. Przez trzy dni pracy nie dostaliśmy nic do jedzenia. Ja miałem butelkę czarnej kawy, z której łykami popijałem, oszczędzając drogocenny płyn. Inni nie mieli nic. Dlatego, gdy na trzeci dzień pojawił się Niemiec z kociołkiem zupy i koszem chleba, między robotnikami rozpoczęła się walka o jedzenie. Cierpliwości do stania w kolejce wystarczyło chyba tylko trzem mężczyznom. Następni zaczęli wyrywać chleb z rąk Niemca, kolejni wydzierali go poprzednim. Wystraszony nadzorca uciekł. Wtedy ludzie zaczęli wyrywać sobie z rąk kosz z chlebem. Skutek był taki, że większość kawałków wpadła w błoto. Walczący o chleb wdeptywali go w ziemię. Niewiele sami skorzystali, ale głód powoduje, że ludzie tracą wszelkie hamulce. Stają się bezwzględni w walce o najmniejszą nawet porcję pożywienia. Potrzeba zaspokojenia głodu wyklucza wszelkie sentymenty. Toczy się twarda walka o jakiekolwiek jedzenie. Ja i kilku innych mężczyzn nie braliśmy udziału w tej "chlebowej" bitwie. Ze zgrozą obserwowaliśmy, jak cenna żywność jest niszczona, ze szkodą dla wszystkich pracujących. Stojąc z boku mieliśmy łatwiejszy dostęp do kotła z zupą. Cóż z tego, kiedy nie było naczynia, z którego można ją zjeść. Szybko rozejrzałem się wokół siebie i zauważyłem zardzewiałą puszkę po konserwie. Trochę ją opłukałem w błotnistej wodzie i nalałem zupy. To był mój pierwszy posiłek od trzech dni. Dopiero późnym wieczorem, już po powrocie do ciemnego, zimnego i brudnego baraku dano nam jakąś kolację, ale nie pamiętam już co konkretnie jedliśmy.
    
Nie wiem, czy dzisiaj ktoś może wyobrazić sobie podobne warunki życia. Ja przez takie właśnie przeszedłem, dlatego cenię to, co obecnie posiadam i co wystarcza mi do godnego życia, którego pozbawiono mnie w przeszłości. Ile znaczą przeciętne nawet warunki życia wie ten, kto przeszedł przez gehennę podobną do mojej. Dłużej nie mogłem znieść tego piekła. Postanowiłem stąd uciec i wrócić do tej wsi, w której przed wywiezieniem pracowałem.
      
Wiedziałem, że narażam się na wielkie ryzyko, byłem jednak zdesperowany. Dla bezpieczeństwa nikomu o moim zamiarze nie powiedziałem. Pod osłoną nocy wymknąłem się z baraku i pieszo ruszyłem w drogę... Było ciemno, daleko i bardzo zimno. Szansa powodzenia ucieczki stawała się nikła. Gdy nadjeżdżał jakiś samochód chroniłem się w przydrożnych rowach. Szczęśliwie udało mi się dotrzeć do ostatniego miejsca mojego pobytu. Tam spotkałem się ze znanymi już Polakami. Oni kryjąc mnie pozwolili mi odpocząć. Podzielili się jedzeniem. Wspólnie naradzaliśmy się też nad tym, co mam dalej robić. Byłem uciekinierem i gdybym został złapany niewątpliwie czekała mnie śmierć. Dopiero teraz uświadomiłem sobie grozę własnego położenia. Od tych chłopaków dowiedziałem się, że w sąsiedztwie mieszka baor, który być może przyjmie mnie do pracy. Znalazłem się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Dokąd mam iść, jak postąpić? Nie mam nikogo bliskiego, u kogo mógłbym znaleźć jakąś po- moc lub chociażby skuteczną radę.
      
Zlitował się nade mną jeden z tych młodych Polaków. Doskonale znał on język niemiecki więc udał się do baora z prośbą o zatrudnienie mnie i ten się zgodził. Przyznam, że poczułem dużą ulgę. Co za ironia! Byłem szczęśliwy, że przyjął mnie do pracy - Niemiec!
      
Zanim przejdę do kolejnych wydarzeń wrócę do czasu, gdy kopałem rowy w pobliżu Konigsberga. Był grudzień i zbliżało się Boże Narodzenie. Na myśl o tym, że w Polsce, w naszych domach trwają przygotowania do świąt, że bliscy zasiądą do Wigilijnej Wieczerzy popadaliśmy w totalne przygnębienie. Czuliśmy tylko smutek, wręcz rozpacz. Na łzy nie było czasu, ani chęci. Harówka przy rowach powodowała zmęczenie graniczące z całkowitą apatią. Jak w takich warunkach można myśleć o świętach? Zrobili to za nas nasi nadzorcy w perfidny sposób. Zamiast opłatka lub chociażby lepszego jedzenia dostaliśmy wódkę i to w dużej ilości. Sfrustrowani, źli i głodni ludzie postanowili zapić swoją rozpacz. Wielu przy tym straciło nad sobą kontrolę. Zaczęły się kłótnie, potem bójki. Co trzeźwiejsi ze zgrozą przyglądali się wyczynom kompletnie pijanych współtowarzyszy. Doszło nawet do interwencji Rosjan sąsiadujących z nami. Nawet oni byli zdziwieni zachowaniem Polaków. Można próbować wyobrazić sobie, jak przebiegała ta nasza Wigilia. Ja jej na pewno nie zapomnę. Trudno nawet negatywnie oceniać tych ludzi. Zachowali się haniebnie, w uroczystym, ale na wolności dniu. Do tego doprowadziła sytuacja, w której przecież wbrew sobie znaleźli się. Inne święta przechodziły nie zauważone. Niedziele także nie były dniem wolnym. Swoje obowiązki musiałem wykonać i zatraciłem poczucie czasu. Co zresztą dałoby mi jego rozpamiętywanie?! Chyba tylko większe rozgoryczenie i smutek.
    
Pamiętam też tragiczny w skutkach incydent z kradzieżą indyka przez nieznanego mi z nazwiska Litwina. Krańcowo wygłodzony mężczyzna dopuścił się kradzieży indyka z gospodarstwa swego baora. Na tej czynności został przyłapany. Natychmiast pojawił się uzbrojony Niemiec i po prostu zastrzelił tego Litwina. Byłem świadkiem całego zdarzenia. Zagotowało się we mnie ze złości na oprawcę, ale cóż mogłem zrobić? Tylko współczuć nieszczęśnikowi nie okazując tego uczucia, bo za jawne wyrażenie buntu wobec hitlerowca zginąłbym tak szybko, jak jego ofiara.
      
Rodzina baora [Bauera]
, który mnie przyjął składała się z rodziców i trzech córek. Sam gospodarz był ponad 80-letnim człowiekiem. Chętnie więc widział u siebie darmową pomoc. Ale gospodarze okazali się dobrymi ludźmi. Do moich zadań należało opiekowanie się zwierzętami. Robota nie była ciężka a ja lubiłem te zajęcia. Jadałem z tą rodziną przy jednym stole. Spałem w ich domu. Nie mogłem narzekać biorąc pod uwagę ciężką harówkę w poprzednich miejscach. Z sytuacją oddalenia od rodzinnych stron pogodziłem się. Mogłem tylko starać się o to, by obecne położenie stało się znośne. Na wolności pewnie zabiegałbym o poprawę warunków życia, ale tu i teraz próbowałem przystosować się do stawianych mi wymagań. W głębi duszy miałem nadzieję na powrót do Polski. Dobre dni niestety nie trwały długo.
     
Znowu zbliżał się front walk a wieś szybko pustoszała. Każdy ewakuował się ze strachu przed wojskami rosyjskimi. Ponura sława wyprzedzała wkroczenie tej armii o kilka dni.

Moi gospodarze i ja z nimi, także wyjechaliśmy. W odległości ok.20 kilometrów mieszkała rodzina baorki i tam zatrzymaliśmy się. W tej miejscowości nie było mężczyzn. Zostali oni wcieleni do wojska. Pozostały tylko kobiety z dziećmi i osoby starsze. Osada sprawiała wrażenie wyludnionej. Wśród nas zapanowała przygnębiająca atmosfera.
      
Cały dobytek mojego „chlebodawcy" został w jego obejściu. Baor poprosił mnie, żebym pojechał do gospodarstwa zorientować się, w jakim jest stanie. Udałem się tam na rowerze. Gdy wjechałem do wsi zauważyłem pełno wojska. Z trudem, ale udało mi się dotrzeć do gospodarstwa, nakarmić i napoić zwierzęta. Zaraz też chciałem wracać. Nagle usłyszałem warkot samolotów. Zaciekawiony podniosłem głowę. Widzę, że nadlatują one z dużą prędkością. Natychmiast z samolotu posypały się w moją stronę pociski. Gwizd kul i podmuch powietrza powaliły mnie na ziemię. Jakoś się jednak zerwałem na nogi. Ledwie zdążyłem uskoczyć za ścianę budynku. Za mną biegł jakiś żołnierz. On już nie zdążył się schronić. Został trafiony w bok ciała. Zaczął broczyć krwią i z bólu przeraźliwie jęczeć. To był okropny widok. Inni żołnierze zabrali go pośpiesznie do jakiejś chałupy.  Ja sam natychmiast opuściłem to miejsce i szczęśliwie wróciłem. Pod nieobecność mężczyzn zostałem głównym gospodarzem. Pewnego dnia, w czasie karmienia dobytku, znowu usłyszałem warkot samolotów. Wyszedłem na zewnątrz żeby zobaczyć, co się dzieje. W tym samym czasie, na drabiniastym wozie wjechali do wsi żołnierze niemieccy. Mieli oni na sobie jakąś białą odzież. Byli doskonale widoczni toteż sowieckie samoloty od razu wzięły ich na cel. Niemcy skryli się w murowanej, solidnej oborze. Samoloty nawracając ostrzeliwały budynek i jego pobliże. Obora trzęsła się w posadach. Wydawało się, że nie przetrzyma nalotu. Gdy samoloty odleciały, wszyscy powoli wychodziliśmy na zewnątrz. Naszym oczom ukazał się przerażający widok. Budynki były pozbawione dachów,  pokrycia walały się na ziemi. Pod nogami chrzęściło szkło z rozbitych szyb. Na ścianach widoczne były ślady pocisków.  Do tego trzask walących się zbombardowanych budynków, pozabijane zwierzęta, konie z kopytami do góry... okropność!!!
      
Gdy wszystko na dobre ucichło, niemieccy żołnierze jeżdżąc konno po okolicy nakazywali natychmiastowe opuszczenie miejscowości. Ludzi nie trzeba było długo przekonywać. W największym pośpiechu opuszczali oni domy. Tak też postąpiła moja gospodyni. Był luty, ciężka zima. Pozostawało pytanie, którędy i dokąd uciekać. Wybór padł na zamarznięty Zalew Wiślany. Tędy uciekinierzy zamierzali przedostać się do Niemiec. Była to jedyna droga ewakuacji. Baorka kazała zaprzęgać konie. Bez zwłoki wrzuciliśmy na furmankę najważniejsze rzeczy i ruszyliśmy w drogę. Dotarliśmy nad Zalew pełni nadziei, że nasza przeprawa odbędzie się sprawnie i bez przeszkód. To co zobaczyliśmy szybko nam ją odebrało. Jak okiem sięgnąć po lodzie wił się korowód ludzi na wozach, wielu szło obok zaprzęgów. Mnóstwo osób poruszało się na rowerach. Przeprawa odbywała się po lodzie. Tłok powodował, że jechaliśmy kilka kilometrów i następował dwugodzinny postój. Szybko zapadła noc. Mróz był duży więc i zimno zrobiło się wręcz nie do zniesienia. Wśród uciekinierów panował porządek i względny spokój. Jeszcze nie przeczuwali swojego losu. Gdy się rozwidniło nadleciały sowieckie samoloty i na lodzie rozpętało się prawdziwe piekło.
        
Żeby zrozumieć rozmiary dramatu ludzi i ogólnych zniszczeń trzeba zobaczyć to na własne oczy, a był to apokaliptyczny widok. Samoloty leciały na niskim pułapie. Piloci mieli więc doskonałą widoczność,  zwłaszcza, że zapowiadał się słoneczny dzień. Nadlatywały wielokrotnie a schronienia żadnego nie było. Wszyscy stanowiliśmy znakomity cel, co też Rosjanie skrupulatnie wykorzystali. Bomby spadające na lód łamały go a wozy i ludzie szli natychmiast na dno. Jęku, płaczu i krzyków przerażonych uciekinierów wprost nie da się opisać. Najgorszy chyba był płacz dzieci, zdanych na łaskę dorosłych, którzy też  próbowali ocaleć więc nie zwracali szczególnej uwagi na ich rozpaczliwy jęk.
       
Ludzie i cały tabor pogrążali się w lodowatej wodzie. Próbowali jeszcze chwytać się lodu, który jednak łamał się z trzaskiem a nieszczęśnicy natychmiast tonęli. Konie zaprzęgnięte do wozów, przeraźliwie rżąc, próbowały oswobodzić się. Oczywiście bez skutku. Waląc kopytami w lód kruszyły go i tracąc oparcie szły na dno. Rannych były dziesiątki osób. Jeśli nie poszli pod lód to leżeli na śniegu rozpaczliwie jęcząc i wzywając pomocy, która przecież nie mogła nadejść.
      
Powstał przy tym chaos i bezsensowna bieganina. Ludzie tratowali się wzajemnie, spychali z lodu i w jednej chwili tonęli. Śnieg na lodzie i woda nabrały intensywnie czerwonego koloru krwi. W takiej sytuacji znalazłem się także ja. Chroniłem się jak mogłem, chociaż rzeczywiście mogłem niewiele. Zdawałem się tylko na opatrzność Bożą. Samoloty, gdy dokonały już zniszczenia odleciały. Zresztą był luty i szybko zapadał zmierzch. Ci, którzy ocaleli lokowali się na wozach i jakoś zabezpieczali przed mrozem. Ja zostałem na lodzie, w dosłownym znaczeniu tego słowa. Na nogach miałem kamasze z drewnianą podeszwą. Stopy owinąłem w jakieś szmaty. Gdy wyjeżdżałem z domu był ciepły maj. Nie myślałem wtedy o ciepłej odzieży. Marzłem okropnie. Widząc to „moja” baorka dała mi połataną kapotę, którą obwiązałem sznurkiem i to był cały mój zimowy ubiór. Żeby nie zamarznąć całą noc krążyłem wokół furmanki.


"Pozostawało pytanie, którędy i dokąd uciekać. Wybór padł na zamarznięty Zalew Wiślany".

Dlatego gdy rozwidniło się wsiadłem na rower i odjechałem w kierunku Półwyspu Helskiego, który majaczył już na horyzoncie. Jazda po lodzie nie była trudna toteż dość szybko dojechałem do lądu. W oddali spostrzegłem unoszący się dym. Idąc w tym kierunku zobaczyłem coś w rodzaju kuchni polowej. W olbrzymim kotle jakiś Niemiec gotował zupę, której zapach omal nie zwalił mnie z nóg. Dopiero teraz poczułem się straszliwie głodny, jednak bałem się podejść. Ale Niemiec przyjaźnie skinął na mnie a ja nie czekałem na powtórne zaproszenie. Głód sprawił, że szybko pokonałem nieufność i podszedłem do niego. Powiedziałem, że jestem Polakiem, jednakże dostałem dużą kankę zupy. W między czasie reszta niedobitków także dotarła do lądu. Zaraz też chciałem do nich dołączyć. Trzymając się roweru, z cenną kanką w drugiej ręce uniosłem do góry głowę i o zgrozo! znowu zobaczyłem nadlatujące samoloty. Teraz dopełniały one dzieła zniszczenia. Jeżeli ktoś słyszał rżenie przerażonych koni, ich jakby jęk wibrujący na najwyższych tonach i do tego doda lament, płacz, wzajemne nawoływanie się, wzywanie świętych, ale też przekleństwa i idący pod niebiosa wrzask ludzi ten wie, czego stałem się świadkiem. Były to iście dantejskie sceny. Dłuższe przeżywanie rozgrywającego się dramatu zostało mi oszczędzone, ponieważ podmuch pocisku odrzucił mnie na sporą odległość. Utraciłem cenny posiłek, ale przeżyłem. Kiedy oprzytomniałem odnalazłem „swoich” Niemców i razem ruszyliśmy dalej. Dotarliśmy do jakiejś rybackiej wioski, w której znajdował się mały, drewniany kościółek. Tam postanowiliśmy schronić się,  zresztą nie tylko my. Zapanowało złudne przekonanie, że to miejsce nas uratuje. Po drodze obserwowałem koszmarne widoki. Oto jakaś sterta przykryta kocami. Po ich uniesieniu zobaczyłem stos trupów: dzieci, kobiet i starców. Rozrzucone ręce, otwarte często oczy,  powykręcane ciała - tego nie da się zapomnieć! Na poboczach leżały zabite konie,  jakieś nieżywe źrebięta. Klacze źrebiły się w marszu. Dokoła rozbite,  jeszcze palące się furmanki, trupy ludzi. Te sceny traumatycznie zapisały się w mojej pamięci a ich wspomnienie jeszcze dziś wywołuje trwogę.
      
Kościółek szybko zapełnił się resztką niedobitków. Zebrał się nas spory tłum. Nie było miejsca żeby usiąść. Stojąc przetrwaliśmy noc a z rana ruszyliśmy dalej. Nie dane nam było jednak ujść daleko. Teraz nie samoloty, ale rosyjskie działa rozpoczęły ostrzeliwanie naszej kolumny. Dookoła nie było żadnego schronienia. Wszyscy staliśmy się łatwym celem. Znowu na drodze zostały dziesiątki trupów. Widziałem jak ciała uprzątali dwaj cywile i dwaj żołnierze. Wykopali oni głęboki dół, na nosze wrzucali trupy ludzi i zwalali je do tego dołu. Nie było mowy o jakiejś ceremonii. Grabarze odwracali nosze a ciała bezwiednie spadały, po czym były zasypywane ziemią. I gdzie tu szacunek dla człowieka?! Wojna to potworny, nieludzki czas! Ja i moi gospodarze znowu ocaleliśmy. Często myślę, że wyjście cało z tak trudnego położenia zawdzięczam opatrzności Bożej, bo innego uzasadnienia dla zachowania przeze mnie życia nie znajduję.
      
Ostatecznie wjechaliśmy na Pomorze, a tam zupełnie inny świat! Było spokojnie i cicho. Działania wojenne jeszcze tu nie dotarły. Dla mnie jednak ten spokój okazał się tylko pozorny. Na tym terenie doświadczyłem kolejnych dramatycznych przejść. Wolno posuwając się, po mniej uczęszczanych drogach, dotarliśmy na Kaszuby, w okolice Kartuz. Zatrzymaliśmy się u gospodarza o nazwisku Serkowski Jan. Poprosiliśmy go o nocleg. Dalsza podróż okazała się niemożliwa, ponieważ teren był już zajęty przez wojska rosyjskie.O tym poinformował nas gospodarz. On też przyjął nas pod dach, poczęstował kolacją. Byliśmy potwornie zmęczeni ostatnimi przejściami toteż szybko położyliśmy się spać. Nagle do domu wdarli się rosyjscy żołnierze. Było ich dziesięciu. Wszyscy zarwaliśmy się na nogi. Rosjanie zażądali wódki i jedzenia. W pewnej chwili jeden z nich zwrócił się do mnie z pytaniem, czy jestem Polakiem. Odpowiedziałem twierdząco. On chyba uznał we mnie sprzymierzeńca we wszystkim, czego ci żołdacy dopuszczali się wobec ludności cywilnej, bo gdy dostrzegł kobiety powiedział: ”budiem diełat kalejku". Od razu domyśliłem się, o jaką kolejkę chodzi. Moje położenie uniemożliwiało jakiekolwiek przeciwdziałanie wyczynom tych ”żołnierzy”. W poczuciu bezsilności opuściłem to pomieszczenie. Czułem się jak dezerter, ale w żaden sposób nie mogłem zapobiec rozwojowi sytuacji. Dla uzbrojonych i pijanych żołdaków zastrzelenie całkowicie bezbronnego człowieka było błahostką.
      
Ledwie odeszli ci „goście", gdy trochę rozwidniło się, przyszedł następny intruz. Niechlujny, zarośnięty i on zażądał wódki. Gdy otrzymał odmowną odpowiedź, bo wszystko wypili jego towarzysze, rozkazał, bym poszedł z nim do drugiego gospodarza w poszukiwaniu alkoholu. Poszliśmy więc, on pierwszy ja tuż za nim. Odległość od Serkowskich do drugiego domu nie była duża. A jednak omal nie postradałem tu życia. To zagrożenie stało się najbardziej realne ze wszystkich niebezpiecznych sytuacji, w których uczestniczyłem. Otóż ten Rosjanin gwałtownie odwrócił się w moją stronę, odbezpieczył karabin, wycelował prosto we mnie i wściekłym głosem zarzucił mi ,że jestem własowcem ,tzn. Ukraińcem, który współpracował z Niemcami. Pojąłem, że to chyba ostatnie chwile mego życia. Nie było czasu na żadne tłumaczenia. Zdołałem jeszcze półgłosem westchnąć: Boże uchowaj mnie od śmierci i przeżegnałem się znakiem chrześcijańskiego krzyża. O dziwo, twarz tego żołnierza złagodniała. Z niechęcią mruknął: ”możet ty i Palak", po czym opuścił karabin. Omal nie zemdlałem w tym momencie. Rozładowanie napięcia pozbawiło mnie wszelkich sił. Tylko serce waliło jak oszalałe. Rosjanin dodał, że do ukraińskich kolaborantów czują taką nienawiść, że zabijają ich bez żadnych sądów. Na trzęsących się nogach doszedłem do gospodarza. Mój „opiekun” zażądał oczywiście wódki. Zapłakana, starsza Polka, stała przy łóżku, na którym leżała zgwałcona córka. Zrozpaczona kobieta zaczęła skarżyć się na brutalność żołnierzy rosyjskich a ja znowu czułem się przeraźliwie bezsilny. Kipiałem gniewem, ale wewnętrznie. Zemścić się na podłym gwałcicielu nie mogłem, bo jak i czym? Puste ręce niewiele lub raczej nic nie mogą zdziałać. Ale wewnętrzna złość pozostaje i obciąża psychikę. Człowiek zaczyna obojętnieć na dziejącą się krzywdę. Moje współczucie dla zhańbionej dziewczyny nic nie znaczyło wobec jej rozpaczy. To były naprawdę ciężkie chwile a najgorsza stawała się niemożność zaradzenia sytuacji.
      
Inaczej do sprawy podszedł „mój" Rosjanin. To, co przytrafiło się dziewczynie od jego towarzyszy w ogóle go nie interesowało. Zresztą nie widział w tym niczego złego. Dla niego ważniejsze było zdobycie alkoholu. Dlatego groźnie nakazał powrót do pierwszej wsi (nazwy miejscowości już nie pamiętam). Gdy tylko weszliśmy na podwórko padła nowa komenda: „Wiezi mienia k naszym, ani niedaleko". Ociągałem się z wykonaniem rozkazu. Gdy Rosjanin odbezpieczył karabin i skierował go w moją stronę, wtedy wyprowadziłem konie ze stajni. Widzę, że z domu wychodzi baor z Serkowskim i ze zdziwieniem przyglądają się przygotowaniem furmanki do wyjazdu. Mówię im, że „Ruski” każe mi odwieźć go do reszty wojska. On sam dodał, że ja zaraz wrócę wraz z całym zaprzęgiem. Poczułem się trochę raźniej. Nabrałem nadziei, że istotnie szybko uwinę się.
     
Droga prowadziła przez niewielki zagajnik. Gdy go przejechaliśmy naszym oczom ukazał się duży oddział wojska, oraz kolumna samochodów i furmanek. Wszystko stało w jednym szeregu. Mój „pasażer” zeskoczył z wozu a mnie kazał zawracać, co też skrzętnie uczyniłem.  Ale aż tak proste to nie było. Usłyszałem ostrą komendę do zatrzymania się. Natychmiast ogarnęło mnie złe przeczucie. Żołnierze mogli zabrać konie a mnie zastrzelić. Puściłem więc rozkaz mimo uszu i ponagliłem konie do ucieczki. Nagle usłyszałem ponowny rozkaz zatrzymania się i poczułem gwizd kul. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem, że dwaj żołnierze z karabinami gotowymi do strzału biegną w moją stronę. Zatrzymałem więc konie. Oni dopadli do mnie z pretensją, dlaczego uciekam. Odpowiedziałem, że przywiozłem waszego towarzysza, który pozwolił mi na powrót do wsi. Rosjanie na szczęście dla mnie przyjęli wyjaśnienie. Jeden z nich dodał, że gdyby było inaczej już bym nie żył. Jednak zarekwirowali mi furmankę z końmi i kazali odejść. Tak straciłem cenny dla życzliwego nam gospodarza zaprzęg.  Ze wstydem stanąłem przed nim. Opowiedziałem o całym zdarzeniu, o tym, że omal nie straciłem życia i o swojej bezradności wobec żądań „Rusaków”. Spotkałem się ze zrozumieniem z ich strony. Nie czynili mi wyrzutów, jednak kiedy baor ze łzami w oczach stwierdził,  że dalej nie ma czym jechać poczułem się winny. Zrobiło mi się go żal. Niemiec - bo Niemiec, ale on krzywdy mi nie wyrządził. Zrobili to rzekomi sojusznicy.
      


Schemat wędrówki opracowany przez R. Szynczewską.    

W zaistniałej sytuacji poczułem się nikomu niepotrzebny. Pomyślałem: czas na mnie. Nie zwlekając pożegnałem się ze wszystkimi. Podziękowałem im za wspólne chwile i za zaopiekowanie się mną po czym uścisnęliśmy sobie ręce i wyruszyłem w drogę. Dalej przemierzałem ją idąc pieszo. Najbliżej znajdowało się miasto Kartuzy i tam postanowiłem dotrzeć. Po drodze, niespodziewanie spotkałem dawnego kolegę. Poszliśmy więc razem. W towarzystwie przecież raźniej,  jakby bezpieczniej. Maszerujemy główną szosą. Naprzeciw nas jechały samochody. Jeden, chyba dla żartu z nędznych piechurów, gwałtownie skręcił na nas. Ja zdążyłem odskoczyć. Kolega został  dotkliwie potrącony. Po chwili podniósł się obolały i poszliśmy dalej. Uszliśmy kilka kilometrów i znowu wpadliśmy na grupę pijanych żołnierzy rosyjskich. Jeden z nich, o fizjonomii diabła, zeskoczył z wozu i ryknął : „Dawaj wodku, albo zabju.". Na szczęście miałem butelkę samogonu. Wyrwał mi ją z rąk i wlał niemal całą do gardła. Mruknął, „charoszaja" i dodał, że dzisiaj i tak kogoś zabije. Ot, taka zachcianka. Cóż dla niego znaczy ludzkie życie. Zachęcony przez swoich dowódców poprawiał statystykę dla dzielnej Rosji, mordując nawet całkowicie bezbronnych cywilów. Znowu opatrzność Boża czuwała nade mną. Po tylu przejściach wyraziłem obawę, czy żywy wrócę do domu. Podobne odczucia miał też kolega, z którym szedłem. Na imię miał Stanisław, nazwiska nie pamiętam. Tak dotarliśmy do Torunia. Widzimy, że cały dworzec leży w gruzach, w dodatku jesteśmy po drugiej stronie Wisły. Most przez rzekę jest zupełnie zburzony. Żadnej możliwości przedostania się na dworzec nie ma. Na resztkach przęseł widać leżące grube belki z drzewa a na nich rozciągnięte szyny, po których jeżdżą pociągi. Jakoś wdrapujemy się więc na te belki-szyny i czołgając się po nich okrakiem, docieramy na dworzec. Teraz dopiero zdajemy sobie sprawę z niebezpieczeństwa potrącenia nas przez pociąg, gdyby akurat nadjechał. Jednak innego wyjścia nie mieliśmy. Jeszcze raz udało się nam ujść cało z poważnej opresji. Dziękuję za to tylko Bogu !
  
Szczęśliwie dla nas pociągi już kursowały. W jedną stronę jechały załadowane amunicją, wszak działania wojenne trwały, wracały zaś puste. Wsiedliśmy do pociągu , który akurat nadjechał. Zajęliśmy pusty wagon i odjechaliśmy. Warunki jazdy byłyby znośne, gdyby nie okropny głód. Nie jedliśmy od kilkunastu godzin, a piesza wędrówka mocno nadwyrężyła nasze siły.  Posilić się nie ma czym. Dokuczało też przeraźliwe zimno. Wygłodzeni i zziębnięci na kość jechaliśmy w kierunku,  jak się okazało, Białegostoku,  z czego byłem bardzo zadowolony.
      
Po wielu godzinach jazdy wysiadłem w Białymstoku. Dalszej komunikacji nie ma. Znowu czekała mnie wędrówka pieszo. Byłem już potwornie głodny i zmęczony. Na nic się teraz zdało, że byłem młody i silny. Głód i ogólne wycieńczenie zrobiły swoje. Wlokłem się więc noga za nogą licząc na jakikolwiek środek lokomocji. Tak zastała mnie noc.

W oddali zobaczyłem jakieś światełko i tam, prawie, resztką sił, dotarłem. Poprosiłem gospodarza o nocleg, krótko wyjaśniwszy mu swoją sytuację. Gospodarze okazali się uczynnymi ludźmi. Zaraz zrobili mi posłanie, z którego zamierzałem natychmiast skorzystać, ale domownicy zapraszają na kolację. Długo nie dałem się prosić. Niemal rzuciłem się na jedzenie. Smak prawdziwej kiełbasy pamiętam do dziś. Do kolacji gospodarz zaproponował wódkę, w kieliszku-szklance. Wypadało napić się, po czym prawie usnąłem przy stole. Dowlokłem się do posłania i odpłynąłem. Gdy obudziłem się był już niemal środek dnia. Nie miałem zwyczaju tak długo spać więc zerwałem się na równe nogi. Gorąco dziękowałem za udzielenie gościny. Byłem bardzo wdzięczny gospodarzom, chociaż oni trochę opędzali się od składanych przeze mnie wyrazów tejże wdzięczności. Serdecznie pożegnałem się z nimi i poszedłem dalej.
      
Po kilku kilometrach marszu zobaczyłem jadące w moim kierunku samochody. Szczęśliwy, że jestem już na swoich terenach zatraciłem poczucie ostrożności. Nie odczuwałem już strachu. Chyba wydawało mi się, że gdy jestem prawie u celu nic złego nie może mi się przytrafić. Limit dramatycznych przejść już się wyczerpał. Śmiało zatrzymałem więc jakąś ciężarówkę. Kierowca kazał mi wskoczyć na pakę i tak jechałem dalej. Znowu potwornie zmarzłem. Na pace nic mnie nie chroniło, wiatr przeszywał z każdej strony. Podtrzymywała tylko nadzieja, że już niedaleko, że wkrótce zobaczę rodzinę, że znajdę się w swoim domu. Boże! Byle prędzej, prędzej! Tak dotarłem do Górnego Stoku. W tej miejscowości po zamążpójściu mieszkała moja siostra Józefa. Czułem się bardzo szczęśliwy. Nareszcie ze swoimi! Niemal popłakaliśmy się wszyscy. Dla rodziny wróciłem jakby z zaświatów. Opowieściom nie było końca. Szwagier, Stanisław Iwanowski, konną furmanką dowiózł mnie do domu, do Jasionówki. Tak po ponad dwuletniej poniewierce, zatoczywszy ogromne koło, na powrót znalazłem się w rodzinnej wsi, wśród bliskich mi osób.


"Wiele przeszedłem, dlatego dzisiaj cenię każdą przyjemność". Fot. ze zbiorów własnych autora wspomnień.
     
We wspomnieniach nie daję głębszej analizy swoich przeżyć psychicznych. Nie odwołuję się też do wiedzy historycznej. Przedstawiam fakty, które stały się moim udziałem przez dwa lata, i które na stałe zapisały się w pamięci, chociaż o wielu szczegółach na pewno zapomniałem. Nie byłem żołnierzem, nie walczyłem z bronią w ręku a jednak doświadczyłem okrucieństwa wojny. Widziałem ją z perspektywy prostego, przymusowego robotnika, próbującego ocalić swoje życie w zaistniałej sytuacji. Nie myślałem wtedy o stanie własnych uczuć, ale o tym, by przeżyć kolejny dzień, może miesiąc i ze wszystkich sił pragnąłem wrócić do domu i do rodziny. Czasem zastanawiam się, jak udało mi się zachować życie. Przecież każdego dnia byłem narażony na niebezpieczeństwo jego utraty. Wtedy dziękuję Bogu za opiekę nade mną. W Jego opatrzność wierzyłem bezgranicznie i chyba ta wiara uratowała mnie z wielu opresji, gdy wydawało się już, że nie ujdę z życiem.
   
Piszę po 69 latach od tamtych dramatycznych przejść. Przelałem na papier te sytuacje, które wydobyłem ze swojej pamięci. Dziś mam prawie dziewięćdziesiąt lat, ale nie zapomniałem wydarzeń, które stały się moim udziałem.

Wspomnienia spisała- Romualda Szynczewska

Dziękuję za udostępnienie powyższego tekstu do publikacji na historia-wyzynaelblaska.pl


Powrót
Wróć do spisu treści